Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   162   —

Wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby się bronił; ale widać było, że mu ślinka idzie.
— Niech mnie Allah zachowa od tego grzechu, żebym cię miał pozbawiać rozkoszy, jaką ci sprawią te potrawy, zihdi! Jam jest ubogi Ben el Arab, a tyś wielki emir z Nemzistanu. Mogę zaczekać, dopóki hurysy nie zgotują mi w raju takiej polewki!
— Toby trwało za długo; podzielimy się!
— Zihdi, kusisz mnie ponad me siły. Nie jadłem jeszcze nic z Farsistanu[1].
— Więc usiądź! Ja wypiję kawę i zjem chleb z mięsem, a ty gruszki i owoce helwakurusza[2].
— Ależ to właśnie dla ciebie, effendi!
— Zdaje mi się, że jesteś moim służącym, Halefie!
— Najwierniejszym ze wszystkich, jacytylkosą.
— Bądź zatem posłuszny, jeśli się nie mam rozgniewać!
— Skoro tak surowo nakazujesz, nie wolno mi się sprzeciwiać!
Posłuszeństwo to było takie gorliwe, że wkrótce cała nadprogramowa posyłka zniknęła pod jego wąsami. Wiedziałem, że mój mały Halef był trochę smakoszem, że mu tymi drobiazgami sprawiłem niemałą przyjemność.
W pewien czas wrócili obaj myśliwi i przynieśli zdobycz. Pers pozdrowił mię szczerze po przyjacielsku i udał się do kobiet, zabierając ze sobą głuszce. Anglik usiadł koło mnie.
— Jak? Wstał dopiero teraz? Widzę to po kawie — zaczął.
— Istotnie spałem znów bardzo długo.
— Well! Żyjemy tu, jak w Eldorado. Jak długo to potrwa, master?
— W każdym razie, dopóki nie odejdziemy.

— Witty, ingenious, bystre w wysokim stopniu! A dokąd potem pójdziemy, master?

  1. Persya.
  2. Cukiernik.