Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   128   —

mieniem jeszcze dokładniej i podniosłem go z ziemi. Koń jego stanął, drżąc cały.
— A więc to były ryby, które chcieliście łowić! Jak ci na imię?
Nie odpowiedział.
— Przedtem nie byłeś niemy. Nie spodziewaj się łaski, jeśli nie będziesz odpowiadał! Jak się nazywasz?
Milczał i teraz.
— Leż więc, póki tamci nie nadjadą!
Pchnąłem go, a że był skrępowany, runął sztywnie na ziemię. Usiadłem także, widząc nadjeżdżających towarzyszy. Niebawem byliśmy razem, odzyskaliśmy nasze konie z dodatkiem złodziei i — co było najmilsze — dzielny Allo był na tyle mądry, że podczas naszego polowania na Kurdów, odpiął swoj koc z konia, zawinął weń złowione ryby i przyniósł je z sobą. Wykopano w ziemi jamkę, ułożono w nią ryby, a nad niemi rozniecono ogień, aby je, chociaż bez odpowiedniej przyprawy, przysposobić do jedzenia.
Poczciwy Dawid Lindsay odzyskał dzięki temu dobry humor, ale w tem gorszem usposobieniu znajdowali się biedni miłośnicy tak krótkiej niestety przejażdżki konnej. Nie mieli odwagi podnieść oczu.
— Czemu chcieliście zabrać nam konie? — spytałem pojmanych.
— Bo ich nam, jako zbiegom, tak bardzo było potrzeba.
To było usprawiedliwienie, które tem chętniej chciałem uwzględnić, że kradzież koni nie uchodzi u Kurdów za niegodne rzemiosło.
— Jeszcze młody jesteś. Czy zostawiłeś rodziców?
— Tak, oni także, a ten nawet żonę i dziecko.
— Czemu oni nie mówią?
— Panie, oni się wstydzą!
— A ty nie?
— Panie, przecież przynajmniej jeden musi odpowiadać.