Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   120   —

Żal mi było starego szejka, ale nie mogłem poradzić na to. Azali miałem hańbę wziąć na siebie, aby jej oszczędzić jemu? Nie! Nie mogłem pojąć, co tym dwu, tak rozumnym ludziom, strzeliło nagle do głowy. Osobiste względy nie były pewnie przyczyną. Może przyczyna ich postępowania kiełkowała w nich już od dawna, a ja sam pielęgnowałem ją pobłażaniem, z jakiem odnosiłem się do naszych przeciwników. Oszczędzanie Bebbehów było zatem już tylko kroplą, która przepełniła czarę niezadowolenia Haddedihnów. Mimo że odczułem głęboko w sercu stratę ogiera, ani mi przez myśl nie przeszło ofiarować cokolwiek z moich łagodnych zapatrywań na rzecz mściwych zwyczajów tych koczowników.
Haddehihn długi czas jechał obok mnie w milczeniu, wreszcie zapytał:
— Czemu jeszcze ciągle się gniewasz?
— Nie gniewam się na ciebie, Mohammed Eminie, lecz mię to smuci, że serce twoje tęskni za krwią tych, którym twój przyjaciel przebaczył.
— Więc dobrze; naprawię ten błąd!
Wrócił się. Za mną jechał Anglik z Halefem; potem Allo z jeńcem, a na końcu Amad el Ghandur. Nie oglądałem się, sądząc, że Mohammed Emin chce pomówić z synem, a z tego samego powodu nie oglądnęli się Halef i Lindsay. Zrobiliśmy to dopiero, usłyszawszy donośny głos Haddedihna:
— Jedź nazad i bądź wolny!
Pierwszy rzut oka przekonał mnie, że szejk przeciął więzy jeńca, który natychmiast chwycił konia za cugle i pognał cwałem.
— Mohammedzie, coś zrobił! — zawołał Halef.
— Thunder storm, co temu przyszło do głowy! — krzyknął Anglik.
— Czy dobrze postąpiłem, emirze? — spytał Mohammed.
— Postąpiłeś jak chłopiec! — odpowiedziałem z gniewem.