Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   118   —

— Co uczynimy, jeśli zechcą zabić Bebbeha?
— Zastrzelimy ich natychmiast.
— Tak, to mi się podoba! Niech Allah ukamienuje tych łotrów!
Jeńca znowu przywiązano do jego konia, poczem wskoczyliśmy na siodła; ja oczywiście nie na karego, lecz na gniadego, który u nas kosztowałby tysiąc czterysta koron. Mały orszak ruszył z miejsca i przeszedł obok siedzących jeszcze na trawie Haddedihnów. Przypuszczali może, że się pogodzimy, ale teraz, widząc, że biorę rzecz poważnie, zerwali się obaj.
— Emirze, dokąd? — zapytał Mohammed Emin.
— Precz — odparłem krótko.
— Bez nas?
— Jak się wam podoba!
— Gdzie kary?
— Tam, gdzie był przywiązany.
— Maszallah, on przecież twój!
— Teraz już znowu twój. Salama... Allah niech cię zachowa w pokoju!
Ścisnąłem konia ostrogami i popędziliśmy kłusem. Zaledwie jednak ujechaliśmy z milę angielską, dopędzili nas obaj. Amad el Ghandur siedział na karym, a swego konia trzymał za cugle. Teraz nie podobna już było przyjąć ogiera napowrót.
Mohammed Emin podjechał do mnie, a syn tymczasem pozostał w tyle.
— Sądzę — zaczął — że ja mam być przewodnikiem!
— Nam trzeba przewodnika, ale nie tyrana!
— Chcę ukarać Bebbeha, który mnie i syna mojego wziął do niewoli; ale cóż tobie zrobiłem?
— Mohammed Eminie, odarłeś się z miłości i szacunku trzech ludzi, którzy swoje życie narażali za ciebie i aż do dzisiaj bez wahania na śmierć byliby poszli.
— Effendi, przebacz!
— Nie gniewam się na ciebie.
— Weź ogiera napowrót!