Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   107   —

strzelbę z dwudziestu pięciu nabojami i oba pistolety z sześcioma kulami wraz z bronią, którą zabrałeś z mojego namiotu. Nic więcej!
— Nie otrzymasz żadnego z twych koni, ponieważ zabiliście nasze. Nie dostaniesz mego konia, ponieważ on więcej wart, niż tysiąc koni Bebbehów. Broni mojej także potrzebują dla siebie. By ci jednak pokazać, że jestem dobrotliwy, otrzymasz z powrotem swą flintę i swe pistolety, skoro nabędę przekonania, że nas puścisz w pokoju.
— Zważ cudzoziemcze, co ty...
Zatrzymał się, ponieważ w dali padł strzał, potem jeszcze jeden, a wreszcie kilka. Zwróciłem się do Anglika:
— Co tam, sir?
— Dojan! — odrzekł.
Tak mię to słowo zelektryzowało, że w sekundzie stanąłem przy wejściu. Był to rzeczywiście mój chart. Kurdowie urządzili nań polowanie, ale pies był na tyle roztropny, że obiegł ich wielkim łukiem. Podstęp ten jednak nie na wiele mu się przydał. Był bardzo zmęczony, a małe konie Bebbehów zdobyły się na większą szybkość, niż on. Spostrzegłem, że był w niebezpieczeństwie i skoczyłem do konia.
— Szejku Gazal Gaboyo, teraz możesz zobaczyć, jaką broń ma emir z Zachodu. Nie waż się jednak przekroczyć wejścia. Jesteś mym jeńcem, póki nie wrócę.
Dosiadłem konia.
— Dokąd, zidi? — zapytał Halef.
— Psa bronić.
— Pojadę z tobą!
— Zostaniesz. Staraj się, ażeby ci dwaj Bebbehowie nie uciekli! Wyjechałem na dolinę i dałem Kurdom znak ręką, żeby psa zostawili w spokoju. Dostrzegli, ale nie posłuchali. Pies ujrzał mnie i puścił się zamiast łukiem wprost na mnie. W ten sposób zbliżył się bardzo do