Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   99   —

dzie do jeźdźców. Siedźcie dalej spokojnie, a ja ustawię się przy wejściu. Możecie potem stosować się do tego, co ja uczynię.
Podprowadziłem konia do wylotu wąwozu, z którego można było spojrzeć na dolinę, wsiadłem nań i wziąłem sztuciec do ręki. Wychyliwszy się nieco, mogłem objąć wzrokiem płaszczyznę i ujrzałem niedaleko gęsty oddział jeźdźców, który zatrzymał się, aby wysłuchać przemowy szejkowego brata. Po chwili odłączyło się od oddziału dwu jeźdźców i ruszyło ku naszej dolince, podczas gdy reszta pozostała na miejscu. Poznałem, że to szejk Gazal Gaboya z bratem i zrozumiałem, że nie mamy już powodu do obaw.
Przybywszy i spostrzegłszy mnie, zatrzymał obok mnie konia. Wyraz jego opalonej twarzy był wciąż jeszcze nieprzyjazny, a w pytaniu jego brzmiała nieomal groźba.
— Czego tu chcesz?
— Przyjąć ciebie — odrzekłem krótko.
— Ale przyjęcie twoje niebardzo uprzejme, cudzoziemcze!
— Żądasz może od emira z Zachodu, żeby obchodził się z tobą przyjaźniej, niż ty z nim postępujesz?
— Człowieku, tyś bardzo dumny! Czemu siedzisz na koniu?
— Bo i ty jesteś na koniu.
— Chodź do twych towarzyszy! Ten mąż, który jest synem mojego ojca, życzy sobie, żebym zbadał, czy wam możemy przebaczyć.
— Więc chodź! Moi ludzie chcą się naradzić, czy was ukarać, czy ułaskawić!
Tego mu było za wiele.
— Człowieku — zawołał do mnie — zważ na to, kto wy jesteście, a kto my!
— Zważam na to — odrzekłem spokojnie.
— Was jest tylko sześciu!
Skinąłem głową z uśmiechem.
— A nas całe wojsko.