Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   97   —

— Ufam ci!
— Podaj mi rękę!
— Masz! Ale czy i towarzysze moi mają bezpieczeństwo zapewnione?
— Każdy, kto należy do ciebie. Nie żądałeś odemnie okupu, ocaliłeś mi życie, a potem honor; ani tobie, ani twoim włos nie może spaść z głowy!
W ten sposób pozbyliśmy się już wszelkich obaw! Nie miałem pojęcia, że ten człowiek umiał po arabsku, byłem jednak szczęśliwy, że tej okoliczności zawdzięczałem zwycięstwo. Dla uczczenia tego zwycięstwa, dobyłem resztek tytoniu z torby przy siodle; niedużo tego było, ale wonny dym wywołał przecież nastrój, zupełnie odmienny od tego, w którym zaczęliśmy nasze jury.
W wesołem usposobieniu pokładliśmy się spać, odważywszy się nawet nie stawiać warty.
Nazajutrz rano przedstawiła się sprawa mniej romantycznie, niż przy migotliwem, poetycznem, świetle obozowego ogniska w dniu wczorajszym; postanowiłem jednak mimo to okazać Bebbehowi szczere zaufanie.
— Jesteś więc wolny — rzekłem doń. — Tam stoi twój koń, a broń znajdziesz po drodze.
— Moi ludzie ją znajdą; ja tu zostanę — odpowiedział.
— A jeżeli nie przyjdą?
— Przyjdą! — odparł stanowczo — a ja sam postaram się o to, żeby nas nie minęli.
Przebyliśmy ostatnią noc w bocznej dolinie o takim skręcie i tak wązkiem wejściu, że nawet za dnia niepodobna było nas spostrzec od strony doliny głównej. Bebbeh podszedł ku wejściu i tak się tam ustawił, że mógł okiem rzucić daleko. Czekaliśmy z ciekawością na to, co miało nastąpić.
— A jeśli nas ponownie oszuka? — zapytał Mohammed Emin.
— Ufam mu! Wiedział przecież, że mamy mu wrócić wolność i nie miał potrzeby przyznawać się do tego,