Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   94   —

— To będzie całkiem zależało od ciebie. Przez kogo chcesz być sądzonym? Czy przez tych czterech ludzi, których nazywacie wiernymi, czy też przez nas dwu, których przezywacie „giaurami“?
— Chodih, ja modlę się do Allaha i proroka. Niechaj sądzą mnie tylko mężowie, którzy są prawdziwymi wiernymi!
— Niech się stanie twoja wola! My dwaj przebaczylibyśmy tobie i puścilibyśmy cię jutro. Umywam teraz ręce. Niech ci się stanie, jak sobie życzyłeś; obyś nie żałował, że wątpiłeś w słowo chrześcijanina i odepchnąłeś jego litość od siebie!
W końcu doszli tamci do postanowienia.
— Emirze, my go zastrzelimy — rzekł Mohammed Emin.
— Na to ja żadną miarą nie zgodzę się — odparłem.
— On znieważył proroka!
— Czy wy macie to sądzić? Niechaj on sam załatwi to z Imamem, z prorokiem, lub z własnem sumieniem!
— On był szpiegiem i zdradził nas!
— Czy kto z nas stracił życie z tego powodu?
— Nie, lecz my straciliśmy co innego.
— Wynagrodziliśmy sobie to lepszem. Hadżi Halefie Omarze, ty znasz moje zapatrywanie. Przykro mi widzieć cię takim krwi żądnym.
— Zihdi, tego nie chciałem! — usprawiedliwiał się gorliwie. — Chcieli tego tylko Haddedihnowie i Bannah.
— Moje zdanie jest takie, że Bannah nie ma tu nic do gadania. On jest naszym przewodnikiem i otrzymuje za to zapłatę. Zmieńcie wyrok!
Zaczęli znów szeptać ze sobą, poczem Mohammed Emin doniósł mi o wyniku narady.
— Emirze, nie chcemy życia jego, lecz niechaj zostanie zniesławiony. Weźmiemy mu kosmyk włosów i oćwiczymy go rózgami po twarzy. Kto ma na sobie takie znaki, ten stracił cześć na zawsze.