coraz bardziej i, jak się zdawało, wprost na mnie. Wtem zobaczyłem ciemną masę ludzi i zwierząt; teraz nie mogłem już powstać i usunąć się, gdyż zostałbym spostrzeżony. Przycisnąłem się więc do konia, jak mogłem najbliżej, i trzymałem silnie dłoń na jego nozdrzach.
Jeszcze chwila — oczekiwani nadjechali, szczęściem nie tak blisko, jak przypuszczałem. Pierwszy minął mnie w odległości trzydziestu może kroków; za nim postępowali inni, jadąc nie pojedynczo, jeden za drugim, lecz gromadnie, po kilku obok siebie. Twarzy nie mogłem rozpoznać, a postacie bardzo niewyraźnie; liczba jednak zgadzała się mniej więcej: byli to Yuma.
Nakoniec nadciągnęli dwaj spóźnieni maruderzy; zbaczając nieco na lewo, zbliżyli się do mnie na mniej więcej piętnaście kroków. Postać konia i moje własne ciało tworzyły ciemną, odbijającą się od krótkiej trawy, masę, której prawie nie można było nie zauważyć z tak małej odległości. I rzeczywiście, stało się; — obydwa draby zatrzymali swoje konie i zwrócili głowy w moim kierunku. — Jaki będzie wynik tego? — Jeślibym leżał dalej spokojnie, podeszliby do mnie na pewno. Musiałem ich przestraszyć i odpędzić. Do tego nadawał się najlepiej znak, umówiony z Winnetou. Lecz — jeśliby mnie uważali za prawdziwego kuguara i strzelili do mnie! Miałem jednak nadzieję, że nie będą strzelać, gdyż huk mógł stąd łatwo dojść aż do uszu Mimbrenjów.
Jeden z nich zwrócił już konia w moją stronę. Wyprostowałem się do połowy, żeby nadać sobie wielkość zwierzęcia, którego głos chciałem naśladować, i — ryknąłem krótko a gniewnie, jak gotująca się do obrony puma. Indjanin wydał okrzyk przestrachu i cofnął się
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/75
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
75