Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W porównaniu z jego szlachetnym rumakiem. Ale był jeden sygnał, który mogłem mu rzucić. Głosy naszych strzelb znaliśmy tak dokładnie, że niejednokrotnie dzięki nim odnajdowaliśmy się nawzajem w dziewiczym lesie.
Winnetou był jeszcze tak daleko, że szczegółów jego wysokiej, smukłej postaci nie można było rozpoznać, gdy podniosłem niedźwiedziówkę i wypaliłem. Skutek był momentalny. Jeździec w największym pędzie zatrzymał konia, — który stanął dęba tak wysoko, że się o mało nie przewrócił wstecz, — potem popędził dalej, podniósł się w strzemionach i zawołał pełnym radości głosem:
Szarlieh, Szarlieh!
W ten sposób zwykł był wymawiać z angielska moje imię Karol.
Winnetou, Winnetou, n’szo, n’szo! — Winnetou, Winnetou, jak dobrze, jak dobrze! — odpowiedziałem, jadąc naprzeciw.
Wódz Apaczów siedział na pędzącym karoszu ze strzelbą opartą na kolanie, — dumny, wyprostowany; jego szlachetne, lekko bronzowe oblicze o rysach prawie rzymskich, promieniało z radości; oczy świeciły jasno. Zeskoczyłem z konia. Winnetou nie zadawał sobie wcale trudu, aby zatrzymać w biegu swego rumaka; spuścił strzelbę na ziemię i przelatując obok mnie, zesunął się bokiem z siodła, padając w moje otwarte objęcia, i, przyciskając mnie do siebie, całował raz po raz.
Niegdyś wrogowie śmiertelni, byliśmy obecnie dozgonnymi przyjaciółmi. Jego życie należało do mnie, moje do niego; — w tych słowach zawiera się wszystko. — Tak długo nie widzieliśmy się, a oto teraz stał przede

53