Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

usłyszał! Widzisz, jak wspaniale pracują nasi? Zresztą wolałbym, żeby zdążył swoich zaalarmować.
— Dlaczego?
— Przyśpieszyłby rozwiązanie. Poco ta długa zwłoka! Dam znak do ataku!
Podniosłem dwa palce do ust, udając, że chcę gwizdnąć; wódz krzyknął prędko:
— Stój! Nie czyń tego! Poczekaj jeszcze trochę!
— Poco? Przeznaczenie i tak musi się spełnić!
— A może jednak...! Mówiłeś o tem sam po drodze do Mimbrenjów.
— Nie przypominam sobie.
Postępowaniem swojem pragnąłem zwiększyć jego troskę.
Vete-ya ciągnął dalej:
— Musisz sobie przypomnieć!
— Co więc rzekłem?
— Żądałeś ode mnie prawdy!
— Prawdy? Ach, tak! Ale jeśli nawet ją wyjawisz, zginą wszyscy, bo nie zechcesz usłuchać mego żądania.
— Jak brzmi to żądanie?
— Każesz swoim wojownikom poddać się i złożyć broń!
Zmieszany, schylił głowę. — Zwiększyłem jeszcze jego trwogę:
— Mówiłem, że uczynisz to z nadejściem poranku, lecz ty szydziłeś z nas. Teraz nie zaszarzała noc jeszcze, a już zmieniłeś postępowanie. Dlatego nie wierzę tej zmianie, nie ufam ci. Tkwi w tem podstęp. Dam zaraz znak, niech rozpocznie się walka!

107