Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy jesteś pewien, że nikt się nie uratuje?
— Z tej rodziny — nikt.
— Doskonale! Reszta wtajemniczonych siedzi pod kluczem na dole.
— To jeszcze nie wszyscy. Ale w Meksyku rozprawimy się z pozostałymi.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Zaraz. Daj mi tylko coś do zjedzenia.
Bratanek zapytał zdziwiony:
— Zaraz? Nie zmęczyłeś się podróżą?
— Nawet bardzo. Ale straciłem trzy dni. Muszę jechać. Nie konno jednak, bo ze zmęczenia zasnąłbym w siodle.
— Pojedziesz starą karetą klasztorną?
— Tak. Niech zaprzęgną do niej przed tylną bramą. Nie chcę, ażeby wszyscy widzieli, że ruszam w dalszą drogę.
Podjadłszy sobie, Hilario przebrał się i udzielił bratankowi koniecznych instrukcyj. Zajęło to klika godzin, poczem odjechał.
Bratanek stał przed bramą, dopóki odgłos kół nie umilkł. Potem udał się do pokoju stryja, aby wziąć klucze. Musiał przecież obsłużyć tajemniczych jeńców. Chcąc się dostać do pokoju, trzeba było minąć przedni dziedziniec. Brama była otwarta. Podszedł doń jakiś człowiek. Był to mały, tłusty spiskowiec. Skradał się z chytrym uśmiechem na twarzy.
— Czy doktór Hilario w domu? — zapytał.
— Nie. Ach, sennor Arrastro, to pan?
— Tak. Manfredo, to ja. Stryj odjechał? Kiedy?
— Przed chwilą.

23