Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie skończy, oszaleję! Wolałbym, aby nas bodaj postawiono pod sąd. Takiego życia dłużej nie zniosę. Jak długo już siedzimy w tej dziurze? Niech mnie djabli porwą, jeżeli potrafię na to odpowiedzieć!
— Siedzimy od dwudziestu dni — westchnął Gasparino zmęczonym, bezdźwięcznym głosem. — Liczyłem dokładnie. Codzień w południe otrzymujemy kawał chleba i dzban wody. Naliczyłem dwadzieścia, więc siedzimy dwadzieścia dni.
— Dwadzieścia dni! — powtórzył Landola. — Wydają mi się wiecznością. Nie mogę już zebrać myśli. To powietrze i ta ciemnota wysysają szpik z kości. Oddałbym całe życie pozagrobowe, w które zresztą nie wierzę, gdybym mógł raz jeszcze ujrzeć światło słońca i poczuć pod nogami pokład okrętu.
— Mam wrażenie, że wkrótce niczego już czuć nie będziecie pod nogami, — rzekł Manfredo — gdyż kat założy wam stryczek na szyję. Gdybym miał swobodne ręce! Nie słuchałbym wtedy gwizdania szczurów.
— Tak, gdyby! — odparł szyderczo Landola. — Słówko gdyby wymyślił djabeł. Jakżebyście się zresztą wydostali z tego mrowiska? Opowiadaliście wprawdzie, że pod klasztorem jakiś tajemny korytarz prowadzi do kamieniołomów. Powiedzieliście jednak, że wrogowie nasi zmusili was do wydania im planu krużganka. Możecie być zresztą pewni, że postarano się o zamknięcie wyjścia. Jeżeli nie, to jest z pewnością strzeżone i nikt z nas nie będzie mógł wyjść przez nie.
— Słusznie! Nie mówiłem wam jednak o tem, że istnieje drugie tajemne wyjście. Tego wyjścia

140