Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   477   —

się do środka obrosłej powojem ściany, doznałem wrażenia, że czuję ów koniom właściwy odór.
Nawet w wielkich, ożywionych miastach, gdzie policya sanitarna surowo przestrzega czystości, rozpoznaje się węchem owe miejsca na ulicach, które służą dorożkom za postój. Tę woń tutaj poczułem.
Przywołałem do siebie Halefa, a on przyznał mi słuszność. Zbadawszy powój, zauważyliśmy, że maskował on wyjście tak dobrze, iż bez tego odoru nie odkrylibyśmy go chyba.
Długie wici dały się z łatwością rozsunąć. Teraz ujrzeliśmy przed sobą niewielką komnatę. Była pusta, więc weszliśmy do środka.
Naprzeciwko był znowu otwór. Dało się słyszeć parskanie.
— Teraz bardzo ostrożnie! — szepnąłem. — Tam stoją konie. Weź rewolwer do ręki! Trzeba być przygotowanym na wszystko. Te draby będą się oczywiście broniły.
— Czy ich weźmiemy do niewoli?
— Tak myślę.
— A może pójdziemy po policyę?
— Stosownie do okoliczności. Mam linewkę, ale to tylko na jednego wystarczy.
— Ja wziąłem ze sobą rzemień.
— Pięknie! Więc chodź, ale cicho!
Przesunęliśmy się przez wejście. Spojrzałem ostrożnie na drugą stronę. Trzy konie stały, obgryzając kaczany kukurudzy. Wązki otwór w murze prowadził dalej. Wydało mi się, że słyszę stamtąd przytłumiony odgłos rozmowy.
Rzeczywiście! Zabrzmiał głośny śmiech i doleciał mnie całkiem wyraźnie głos ludzki, chociaż słów poszczególnych nie mogłem rozróżnić.
— Są — szepnąłem do Halefa. — Zostań tu, a ja zobaczę.
— Na miłość Boga, zihdi, miej się na baczności! — zaklinał Halef.