Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   475   —

płaskiego miejsca było źródło, wytryskujące z pomiędzy kamieni, ale bez widocznego odpływu. Krawędzią biegł wązki pas roślinności.
Udaliśmy się tam. Konie musi się poić i to źródło służyło zapewne do tego celu.
Zbadałem krawędź. Rzeczywiście! Czubki trawy były obgryzione. Nad wodą leżał oderwany jaskier.
— To jaskier — rzekł Halef. — Czemu przypatrujesz mu się tak uważnie?
— On mi zdradzi, kiedy tu konie pojono.
— Czy powie ci to istotnie?
— Tak. Przypatrz mu się tylko dokładnie. Czy uwiądł?
— Nie, jeszcze jest całkiem świeży.
— Bo leżał nad zimną wodą; gdyby leżał tam na skale, nie byłby już tak świeży. Pylniki się już pochyliły. Mniej więcej przed godziną i pół został zerwany. O tym czasie były tu konie.
— Albo człowiek to zrobił.
— Czy człowiek obgryza trawę?
— Nie.
— A tu widzisz trawę objedzoną. Kilka źdźbeł jest całkiem wyrwanych; tu leżą. Zobacz je. Dość już powiędły, bo nie padły nad wodą. Oceniłem całkiem słusznie, mówiąc, że jest temu półtorej godziny. Teraz idzie o to, skąd konie przyszły i dokąd je odprowadzono.
— Jak się o tem przekonasz?
— W jakiś sposób. Tu przed nami stoją mury. Przez nie przedostać się nie mogły. Trzeba szukać otworów.
Poszliśmy najpierw do chaty, a potem musieliśmy się rozejść. Halef zwrócił się w prawo, ja zaś w lewo, aby zbadać krawędź widnego miejsca. Zeszliśmy się na przeciwległym punkcie. Ja nic nie znalazłem, on także. Ja swoim oczom mogłem zaufać, ale nie jego. Przeszukaliśmy więc ponownie razem jego przestrzeń, gdzie grunt był kamienisty nawet pod drzewami.