Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/498

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   470   —

— Czy chcesz się teraz czegoś określonego dowiedzieć, zihdi? — zapytał.
— Bez wątpienia.
— A o czem?
— Chcę się przekonać, jak się żebrak na Mibareka przemieni.
— Więc trwasz przy swojem mniemaniu?
— Pewnie i mocno.
— Poznasz swoją pomyłkę.
— Być może, choć nie przypuszczam. Przejdzie tędy całkiem pewnie. Skoro się zbliży, ukryjemy się za drzewami i pójdziemy za nim zdaleka.
Czekaliśmy jeszcze kilka minut, poczem musieliśmy się ukryć.
Nadszedł.
Znalazłszy się na skraju lasu i pod osłoną drzew tak, że już był niewidoczny, stanął i rozglądał się dokoła, jak człowiek mający powód do zachowywania ostrożności. Żywił, zdaje się, przekonanie, że nikogo niema w pobliżu, bo wyprostował się i naciągnął. Następnie poszedł jeszcze trochę dalej w las i wlazł za małą gęstwinę.
Przypatrywaliśmy się temu uważnie. Stąpał całkiem dobrze i bez oparcia się na kulach.
— Zihdi, może jednak twoje przypuszczenie zostanie potwierdzone — rzekł Halef. — Pójdziemy tam?
— Nie, zostaniemy tu.
— Ależ sądziłem, że go chcesz obserwować. On pójdzie dalej.
— Nie. W gęstwinie dokona przemiany i jako Mibarek wróci do miasta.
— O, przypuszczam, że podąży całkiem w górę do swego mieszkania.
— Nie zrobi tego, żeby czasu nie tracić. Pilno mu na zebranie sądu. Uważaj tylko!
Dobyłem lunety i zwróciłem ją tam, gdzie go się spodziewałem. Istotnie! Nie mogłem go wprawdzie zobaczyć, ale gałęzie się ruszały. Siedział za niemi.