Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/478

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   450   —

który spojrzał na mnie z widocznem zakłopotaniem i bezradnością.
— Co tam? — spytałem.
— Wybacz, panie! — odrzekł. — Na dworze stoi kilka kawasów.
— Czy ich zjawienie się ma coś wspólnego z nami?
— Tak jest.
— Czego żądają?
— Chcą was aresztować.
— Allah akbar — Boże wielki! — zawołał Halef. — Niech wejdą! Zobaczymy, jak pójdziemy; oni z nami, czy my z nimi?
— Tak — zgodziłem się — ale każ w tej chwili nasze konie posiodłać.
— Czy chcecie umknąć?
— Ani nam w głowie!
Gospodarz opuścił izbę, a przez otwarte drzwi wpakowało się sześciu, powiadam sześciu kawasów, uzbrojonych od czubów do pięt. Stało się to, co przewidywałem. Był z nimi ten, z którym rozmawialiśmy w zaroślach. Nie było w tem nic dziwnego, ponieważ jechaliśmy bardzo powoli.
Ustawili się w drzwiach, a nasz znajomy wystąpił naprzód. Wyprosił sobie prawdopodobnie prawo przemawiania, jako zadośćuczynienie za baty otrzymane od Halefa Z jego poprzedniej powolności nie zostało ani śladu, bo zawołał, stuknąwszy w ziemię kolbą swej strzelby:
— No!
Już to jedno słowo miało nas uderzyć jak piorunem. Zawierało ono w sobie szczyt radości, przewagi, szyderstwa i zadowolenia. Żaden z nas się nie poruszył. Jedliśmy spokojnie dalej, chociaż nie porozumieliśmy się poprzednio, co do tego. Towarzysze szli w tem właśnie za moim przykładem.
— No! — powtórzył bohater.
Gdy i na to odpowiedzi nie dostał, postąpił o krok naprzód i zapytał z miną lynchowego sędziego:
— Czy nie słyszycie?