Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/474

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   448   —

za szczerość twoją daruję ci i to także. Jesteś więc wolny i możesz odejść.
— A, panie, czy przewoźnikiem pozostanę nadal?
— Tak. Skoro daruję ci wszelkie kary, wolno ci zostać, czem jesteś.
Twarz jego zajaśniała radością.
— Effendi — zawołał — Dusza moja pełna wdzięczności dla ciebie. Zrób dla mnie jeszcze jedno, a będę szczęśliwy.
— Co takiego? — Nie mów Mibarekowi, że cię uwiadomiłem o wszystkiem.
Życzenie to mogłem mu spełnić z łatwością. Leżało w moim interesie, żeby się stary nie dowiedział o niczem. Im trudniej przypuszczał u mnie znajomość tych tajemnic, tem pewniej mogłem wyprowadzić go w pole.
Dałem więc przewoźnikowi zapewnienie, że będę milczał, poczem on oddalił się zadowolony, że to przykre zajście tak szczęśliwie się skończyło.
Należy dodać, że ostatek rozmowy odbył się bez niepotrzebnych świadków. Gospodarza zawołano, a z nim odszedł także jego szwagier. Żaden z nich nie słyszał więc tajnego słowa. Ci trzej zaś, którzy stali obok, tj. Halef, Osko i Omar mogli je poznać.
Poszedłem przekonać się, czy konie dobrze umieszczono. Przy tej sposobności wypatrzyła się na mnie ze zdumieniem gromada ludzi, którzy wcisnęli się przez otwartą na nowo bramę. Nie pojmowali tego, żeby jeździec potrafił w biegu wziąć na siodło człowieka. A może zajmowała ich moja osoba z innego jeszcze powodu?
Odpowiedź na to pytanie znalazła się, gdy mi Halef oznajmił, że go ktoś pytał, czy to ja jestem ten hekim baszi, który dał Nebatii dwieście plastrów i odważył się zastrzelić ptaka Mibareka.
Byłem tu w konaku zaledwie od kwadransu, a już uchodziłem za sławnego człowieka. To nie napawało mnie rozkoszą. Im mniej na mnie zważano, im mniej