Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   388   —

Jest ona wielkim przysmakiem i drogo się za nią płaci, ale kryje się pod ziemią, aby o niej nie mówiono. Ja jeden znam ciebie dobrze; ale czytam znowu przyjazny wyraz na twojej twarzy; wiesz, ulżyło mi się na sercu, a moja wesołość już wróciła. Allah daje chmury i Allah daje blask słońca. Człowiek musi przyjąć, czego mu Allah użycza.
Oczywiście jaśniało mi oblicze. Ktoby zdołał zachować powagę wobec tak dowcipnego porównania z truflą. Musiałem się roześmiać, a Halef śmiał się także. Tak się za każdym razem kończyła burza spadająca nań z mojej strony.
Jechaliśmy dalej. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie przez Turka i z tego, że wstrzymywał nieco swojego konia, wnioskowałem, iż miał dla mnie wielkie uszanowanie. Widocznie gotów był uważać mnie za cud świata.
Las wnet się skończył i jechaliśmy przez szeroki i płaski ugor, który dawał naszym koniom dużo wolnego pola. Ciekawość gospodarza znowu się obudziła.
— Effendi — zaczął — ja będę mógł dzisiaj jeszcze powrócić?
— Trudno będzie.
— Czemu?
— Bo chcesz zabrać z sobą pieniądze.
— Naturalnie.
— W takim razie dłużej będziesz musiał zabawić. Trzeba wprzód dostać w ręce tych łotrów, zanim odbierzemy im pieniądze.
— Ale ty wiesz, gdzie oni!
— Nie.
— Hadżi mię o tem zapewnił.
— Nie daj mu nic w siebie wmówić. Wiem tylko, że się kryją w Ostromdży, nic więcej. Będę musiał ich szukać.
— W takim razie zapytamy o nich.
— To byłoby daremne. Nie pokażą się chyba nikomu.
— Waih! Więc ich nie znajdziemy!