Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   257   —

— Płacę tylko za dwa pierwsze po dziesięć piastrów dziennie od sztuki.
— Tak, to jest tutaj cena zwykła dla obcych, nie znających stosunków i dających się wyzyskiwać.
— Jakto? Płacę za wiele?
— Tak. Tutejszy płaci połowę.
— Ach, poczekaj, hultaju! Od teraz dostaniesz tylko po pięć piastrów! Tylko nie przedwcześnie, mój panie! Jaki pan ma paszport?
— Teskereh.
— A zatem bez polecenia do urzędników? W ta kim razie nie może pan występować zbyt energicznie. Gdzie wynajął pan zwierzęta i przewodnika?
— W Mastanly.
— Niech mu pan płaci umówioną cenę, dopóki pan innego nie wynajmie. Z tamtym już ja się rozmówię.
— Dziękuję! Jestem panu mocno zobowiązany! Jak daleko mamy stąd do Menliku?
— Mniej więcej dwadzieścia pięć tureckich agherczów, albo piętnaście mil rozumie się w lini powietrznej.
— To byłoby trzy dni drogi. Ponieważ jednak latać nie umiemy, będziemy musieli jechać dłużej.
— Hm! Ja na swoim karym mógłbym tam być w dwa dni niespełna. Muły bywają często narowiste. Jak zachowują się pańskie?
— O bardzo dobrze!
Wymówił to tak przeciągle, że poczułem, iż popełnia małe kłamstwo, aby nie obudzić we mnie myśli wyrzeczenia się jego towarzystwa.
— Kochany panie Albani, czy pan nie przesadził cokolwiek? — spytałem.
— O nie, wcale nie!
— Miałyżby te muły, zwłaszcza muły wynajęte być bez żadnych wad?
— No, ten na którym ja jadę, ma mały narów. Oto staje niekiedy na przednich nogach i wywija tylnemi w powietrzu. A juczne zwierzę także nie zawsze