Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   218   —

im nie puszczać mnie wolno dalej. Że zaś przez grubego piekarza dowiedzieli się, dokąd dalej mam jechać, więc łatwo było im resztę wywnioskować.
Odpowiedziałem sucho:
— Nie mam go też zamiaru wyprowadzać w pole.
— A cóż?
— Nie chcę nic mieć z nim do czynienia. Dał mi słowo, że mi się już naprzykrzać nie będzie.
— On słowa dotrzyma. On sam w drogę ci już nie wejdzie, ale innych przeciwko tobie podjudzi. Związek jest wielki.
— Nie boję się. Każdego, kto się względem mnie nieprzyjaźnie zachowa, oddam sędziemu.
— Czy możesz kulę zaskarżyć?
— Nie narażaj się na śmiech! Powiedz mi lepiej, dlaczego zdradzasz Sabana, skoro jesteś jego przyjacielem?
— Przyjacielem? Nie odpowiem ci. Zamykasz serce swoje i kiesę. Daremnie przyjechałem do ciebie.
Poszedł do swego konia, ale z takiem wahaniem, że widziałem, iż czeka na ofertę z mej strony. Odpowiedziałem jednak:
— Chcesz odjeżdżać? Nie wstąpisz tutaj? Wszak wiesz, że obchodzą tu uroczystość.
— Nie mam czasu na takie uroczystości. A zatem nie dajesz nic?
Oko jego utkwiło we mnie niemal groźnie.
— Nie.
— Czy dzisiaj stąd odjeżdżasz? Było to głupie pytanie z jego strony. Zdradził niem swój wrogi zamiar. Chciał zarobić pieniędzy, a ponieważ nic nie otrzymał, gotów był do wszelkiej niegodziwości.
— Czy sądzisz, że wyrzeknę się uczty, która nas czeka? — odrzekłem. — Konie muszą także wypocząć, zanim dalej ruszymy.
— To niechaj ci Allah błogosławi, jako ty mnie!
Wskoczył na siodło i odjechał.
Za wejściem spotkałem Halefa; zaraz po nim po-