Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   208   —

— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Chcieli się przedostać do Uzu Dere. Tam mieszka krewniak Sabana, cyrulik i cudotwórca. U niego mają złożyć chorego.
— Czy nie mówili, w jaki sposób zraniono tego chorego?
— Upadł z drzewa twarzą na kamień. Powybijał sobie wszystkie zęby.
— Biedak!
— O nie trzeba go żałować! Znam go, tylko nie wiem, jak się nazywa. To uwodziciel naszych mężów.
— Twojego także?
— Nie. Ja jestem wdową, mąż mój nie żyje.
— A dzieci masz?
— Troje. Najmłodsze leży chore na szkarlatynę, a starsze poszły do potoka łapać pijawki, które sprzedają lekarzowi cudotwórcy. Płaci po jednym para za dziesięć sztuk.
Biedna kobieta! Co za nędzna zapłata! Dobyłem z kieszeni pięć piastrów i podałem jej.
— Masz, kup dla swego dziecka soku i przygotuj dlań chłodzącego napoju!
Była to drobnostka, ale dla niej już rzeczywiście poważna suma. Spojrzała na mnie niedowierzająco i spytała:
— Dajesz mi to?
— Tak.
— Panie, czy jesteś taki bogaty?
— Tak.
— W takim razie dobroć twojego serca jest tak wielka, jak twój majątek. Oby ci Allah...
Nie słyszałem już reszty, bo skoczyłem na siodło, aby wracać. Ileżto nędzy, ile biedy możnaby złagodzić, gdyby... gdyby tylko było z czego dawać!
Dowiedziałem się dość, by się przekonać, że już nie mam się czego obawiać.
Zsiadając z konia w Dżnibaszlu za domem naszego grubego gospodarza i ojca oblubienicy, zobaczyłem świeżą