Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   200   —

mną a nim sprawa już skończona, całkiem skończona! Sabanie, chodź, obwiąż mi ranę!
Ale żebrak Saban klęczał nad Mosklanem i badał jego uszkodzenie. Ranny chciał mówić, ale nie zdołał i wydawał tylko tony charczące. Tem wymowniejsze miał oczy, których spojrzenie przebiłoby nas wszystkich, gdyby to było możliwe. Widział, że nie spotkaliśmy się teraz w nieprzyjaźni.
— Jak tam? — spytałem.
— Nie wiem jeszcze, brzmiała odpowiedź. — Szczęka także naruszona. Trzeba będzie posłać po rzeczywistego lekarza. Ranny musi tu pozostać i leżeć.
Zrozumiałem dobrze utajoną myśl żebraka, ale mimo to odpowiedziałem:
— W takim razie nie możesz nam towarzyszyć do Dżnibaszlu, bo musisz zostać tutaj, my zaś zaraz wyruszamy.
— Co! — zawołał Halef. — Chcesz tego człowieka tutaj zostawić, zihdi?
— Tak.
— Pomyśl, że on uciekł! W jaki sposób mogło mu się to udać? Może zamordował kowala!
— O tem się jeszcze dowiemy. On nam nie ujdzie. Saban będzie się nim opiekował, dopóki nie przyślemy tu kogoś.
— A ja sprowadzę lekarza — rzekł Murad, który przedtem był moim przewodnikiem.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Wy jednak chodźcie ze mną w tej chwili!
Żaden się nie opierał. Przeniknąłem myśli tych hultajów. Nie chcieli złamać danego mi słowa, ani też opuścić chorego sprzymierzeńca. Osko i Omar sprowadzili konie. Dosiedliśmy ich, przyczem farbiarz najbardziej się śpieszył.
Reszta ruszyła za nami, jadąc w tempie coraz wolniejszem. Kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu, już nie było ich widać.