Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   188   —

Wróciłem teraz znów do Halefa i wyjawiłem swe postanowienie, na które się zgodził. Skinął mi chytrze głową i zapytał:
— Czy widzisz, zihdi, te lufy, wystające tam z okna?
— Oczywiście.
— Te strzelby niedługo już będą takie ciekawe!
— Ach! Tak myślisz? Słusznie, nie pomyślałem o tem.
— Zakradniemy się tam, chwycimy je i wyciągniemy przez okno.
— Spróbójmy!
— A jakie jest moje zadanie? — spytał sahaf.
— Gdy będziemy pod chatą, podprowadzisz nam konie naokoło od tyłu. Przywiążesz je tam do drzewa. I możesz potem przyjść do nas.
Podaliśmy mu cugle, a sami poszliśmy kołem ku tylnej ścianie budynku. Dostaliśmy się tam szczęśliwie i stanęliśmy nadsłuchując. Wszystko było spokojne.
— Teraz, zihdi! — szepnął Halef.
— Ale ostrożnie! Obie strzelby mogą łatwo wypalić. Musimy uważać, żeby nas nie dosięgły kule. Wyrwawszy strzelby, pośpieszymy do przednich rogów chałupy. Będziemy w ten sposób ukryci i możemy każdemu, ktoby wyjść zechciał, posłać kulę z blizkości. Chodź!
Zaglądnąłem poza róg. Obie lufy wystawały na ośm do dziesięciu cali z okiennego otworu. Schyliłem się — kilka cichych kroków z Halefem u boku, jeden chwyt, jedno szarpnięcie, a potem krok wstecz i byliśmy znowu za rogiem z długiemi tureckiem i rusznicam i w ręku.
Wewnątrz było jeszcze jakiś czas cicho, zapewne z powodu niespodzianki. Wtem zawołali z daleka Osko i Omar:
— Aferim, aferim — brawo, brawo!
W chacie zawrzało nagle. Dały się słyszeć naj-