Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   174   —

wiernych? Strzeż się mojego gniewu i mej srogości! Tym batogiem nauczyłem grzeczności już całkiem innych drabów niż ty jesteś!
Kiaja zdumiał się więcej, niż przestraszył. Zmierzył Halefa od stóp do głów i zapytał:
— Człowiecze, czyś ty zwaryował?
— Nie, ale jeśli chcesz zobaczyć półgłówka, to zaglądnij tu do wody, a tam zobaczysz siebie. Tylko waryat może się odważyć na grubiańskie zachowanie wobec mojego effendi, potężnego emira, hadżego Kara Ben Nemzi.
— A kto ty jesteś?
— Jestem hadżi Halef Omar bej, opiekun niewinnych, mściciel wszelkiej niesprawiedliwości pan i mistrz wszystkieh krajów, jak daleko słońce świeci.
Teraz zacny urzędnik nie wiedział już na prawdę, jak ma postąpić. Blaga Halefa sprawiła wrażenie. Kiaja zwrócił się teraz do mnie:
— Panie, czy jesteś rzeczy wiście takim dostojnikiem?
— Czy na to nie wyglądam? — spytałem tonem surowym.
— Wyglądasz, jak emir, ale zapędziłeś na śmierć tego człowieka.
— On sam temu winien.
— Dlaczego?
— Ukradł mi konia, a ja chciałem mu go odebrać.
Dezelim z Ismilan miałby kraść konie?
— Czy nie wierzysz temu, co mówi effendi? — zapytał Halef, przystępując bliżej i wykonując ręką znaczący ruch w kierunku pasa.
— O nie wątpię bynajmniej — rzekł kiaja czemprędzej. — Ale czy ten effendi może udowodnić, że kary był rzeczywiście jego własnością?
— Oto jest dowód!
Przy tych słowach uderzył Halef ręką o bicz, ja zaś wskazałem na sahafa i rzekłem:
— Spytaj tego! On wie, że koń jest mój.