Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   154   —

łem więc sądy, któreby mnie rozśmieszyły, gdyby na to pozwalało moje położenie. Ismilanin zamierzał właśnie wstać, aby przypatrzyć się memn koniowi, kiedy dał się słyszeć tętent zbliżającego się powoli konia. Reszta zauważyła to także, a żebrak wyszedł przede drzwi.
— Kto tam? — spytał Ismilanin.
— Obcy — odparł zapytany. — Jakiś mały człowiek, którego dotąd jeszcze nie widziałem.
Równocześnie usłyszałem też pozdrowienie.
— Neharak, mu barak — niech twój dzień będzie błogosławiony!
— Neharak zaid — oby dzień twój był szczęśliwy! Kto jesteś?
— Podróżny z daleka.
— Skąd przybywasz?
— Z Assemnat.
— A dokąd się udajesz?
— Do Gyrmirdżiny, jeśli pozwolisz.
— Jesteś bardzo uprzejmy; przecież nie potrzebujesz mojego pozwolenia.
— Jestem uprzejmy, bo pragnę, żebyś i ty był takim. Mam prośbę do ciebie.
— Jaką?
— Jestem znużony i bardzo głodny. Czy pozwolisz mi spocząć i posilić się w twojej chacie?
— Nie mam jadła dla ciebie; jestem biedny.
— Mam chleb i mięso przy sobie, możesz dostać także trochę. Wystarczy dla nas obu.
Byłem zaciekawiony w najwyższym stopniu, co teraz żebrak odpowie. Łatwo sobie wyobrazić mój zachwyt: poznałem natychmiast głos obcego. To był mój poczciwy hadżi Halef Omar.
Gdzie on był w nocy? Jak się tu dostał? Skąd dowiedział się, że należy mnie szukać w tym kierunku? Te i tym podobne pytania zaprzątały moją głowę. W każdym razie domyślił się, że tutaj zsiadłem, bo widział mego konia na dworze. Niewątpliwie zobaczył także,