Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   139   —

pól, do których przytykały błonia, otoczone wspomnianym poprzednio lasem.
Ślady kół wielkich, niezgrabnych wozów, zaprzęganych wołami, widać było wyraźnie. Podążyłem za niemi w kierunku południowo zachodnim i wjeżdżałem już prawie do lasu, kiedy ujrzałem jeźdźca, zbliżającego się prędko przez równinę od lewej strony. Ponieważ wolniej jechałem niż on, przeto doścignął mnie niebawem.
— Allah bilindże — Bóg z tobą! — pozdrowił on.
— Muteszekyrym — dziękuję! — odpowiedziałem ja.
On przypatrywał się badawczo mnie, a ja jemu, przyczem ja nie zrobiłem tego tak uderzająco, jak on. Nie było na nim nic szczególnego. Miał konia lichego zarówno jak ubranie, a twarz także nie robiła lepszego wrażenia. Tylko pistolety i sztylet, tkwiące za pasem, wydawały się lepszemi.
— Skąd przybywasz? — zapytał.
— Z Dżnibaszlu — odpowiedziałem bez ociągania się.
— A dokąd jedziesz?
— Do Kabacz.
— Ja także. Znasz drogę?
— Spodziewam się, że ją znajdę.
— Spodziewasz się? Więc jesteś obcy?
— Tak.
— Czy mogę ci towarzyszyć? Jeśli pozwolisz, to nie zbłądzisz.
Nie zrobił na mnie przyjemnego wrażenia, ale to nie było dostatecznym powodem do obrażania go. Mógł mimoto być uczciwym człowiekiem. A nawet jeśli było przeciwnie, na nic nie przydałoby mi się odepchnąć go od siebie. Wyzwałbym co najwyżej jego gniew albo mściwość. Wyglądał też na takiego, który w danym wypadku byłby skłonny przekonać mnie o doskonałości swej broni. To też odpowiedziałem:
— Jesteś bardzo uprzejmy; jedźmy razem! Skinął głową z zadowoleniem i zwrócił konia bokiem do mojego.
Przez jakiś czas jechaliśmy obok siebie w milczeniu.