Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   113   —

— I to prawda. Ale wyszukalibyśmy sobie miejsce, w którem żab niema.
— A skąd wzięlibyście truciznę?
— Ali pojechałby do Mastanly. Tam jest dwu aptekarzy, którzy mają wszystkie trucizny.
— Może nie będziecie potrzebowali iść do wody, albo apteki. Twój ojciec zmieni jeszcze swoje usposobienie na korzyść Alego.
— O nie! Mosklan nie dopuści do tego.
— Któż to jest Mosklan?
— Handluje końmi i robi inne jeszcze interesa. Nie znasz go? Mają mnie zmusić do wyjścia za niego.
— Wiem o tem.
— Czy powiedział ci Ali? Tak. Czy ten człowiek nie ma jeszcze innych imion?
Zawahała się z odpowiedzią.
Możesz być wobec mnie szczerą, żywię względem ciebie dobre zamiary — wtrąciłem.
— On nie ma innego imienia.
— Mówisz tak z obawy przed nim i przed ojcem.
— O nie! Nie wiem o in nem imieniu.
— No, a nie widziałaś człowieka, który się nazywa Pimoza, a pochodzi z Łopaticzy?
Zakłopotała się i spytała jąkając się:
— Gdzież miałam go widzieć?
— Tu u was w domu.
— Nie, ty się mylisz.
— No, to dobrze; pomyliłem się i to jest dla ciebie niepomyślne!
— Niepomyślne? Dlaczego?
— Gdybyś wiedziała, kim jest ten Pimoza i co robi, to mógłbym ojca twojego skłonić do oddania ciebie Alemu za żonę.
— Jakżeby to być mogło?
— Słuchaj! Powiem ci, że przybyłem tu, aby cię zobaczyć. Postanowiłem, jeśli mi się spodobasz, pojechać po Alego i przyprowadzić przed ojca, jako zięcia.