Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   95   —

niemożliwe; ślizgam się! — stękała jeszcze ciężej odemnie.
Odjąłem sznur i odetchnąłem. To dopiero niezgrabna kobieta! Podkład z dywanów, na którym leżała poziomka-mamut, był co prawda trochę gładki i tworzył nadto pochyłą płaszczyznę. Taki ciężar, sam w sobie bez ruchu, niełatwo było dźwignąć i przyznaję, że na widok kolczastych gałęzi zaświtała mi zbrodnicza myśl, ale porzuciłem ją natychmiast.
— Czy nie zauważyłaś teraz przynajmniej, czy jesteś zraniona? — spytałem.
— Tak, jestem zraniona — odrzekła.
— Gdzie? — Nie wiem; wszędzie. O Allah! Co sobie pomyślą ludzie, gdy się dowiedzą, że byłam t u z tobą sama jedna!
— Nie troszcz się! Nie dowiedzą się o tem!
— Ty nic nie powiesz?
— Nie. Zresztą jestem tu obcy.
— Obcy? A zatem nie z tej okolicy?
— Nie.
— A skąd?
— Z daleka z Zachodu!
— Więc nie jesteś muzułmanin?
— Nie. Jestem chrześcijanin.
— Prawda, że żony chrześcijan nie zasłaniają się? — zapytała.
— Nie.
— To i ja nie potrzebuję zasłony. Oczy chrześcijanina, który widział tysiąc kobiet, mnie nie obrażają. Podaj mi ręce!
Podałem jej ręce, a ona chwyciła się ich skwapliwie. Pociągnąłem ją mocno za sobą, wskutek czego stanęła wyprostowana przedemną, sapiąc wprawdzie, ale przecież szczęśliwie na równych nogach.
Czy jej oświadczenie, iż nie potrzebuje się mnie wstydzić, przynosiło mi ujmę, czy też zaszczyt?
— Odkiedy siedzisz już tutaj? — spytałem.