Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Najlepszego ukradł nam Akwil, a na drugim pojechał mój mąż.
— A więc niema rady, bo stare szkapy nie przydadzą się nam na nic; nie miałbym nawet chęci próbować ich w pościgu, bo zgóry wiem, iż wysiłek nasz byłby daremny. Musisz zatem wyrzec się swoich pieniędzy...
— Allah, to okropne!...
— Ha, trudno!... Może jednak w sąsiedztwie ma kto dobre konie?
— Owszem, znalazłyby się u jednego z sąsiadów, ale wątpię, czy zechciałby je wypożyczyć.
— A gdyby wiedział, że tu idzie o pieniądze twego męża?...
— Tem bardziej nie wypożyczyłby, bo jest względem nas wrogo usposobiony.
— Tak? Cóżto za jeden?
— Jest to zamożny mieszczanin. Przybył tu z Kelkuk. Z początku był małym baijah (kramarz), potem został tabbach el adwija (aptekarz) i dorobił się poważnego grosza. Opowiadają, że zdobył majątek w nieuczciwy sposób, i dlatego podobno musiał się wynieść z Kerkuk. Tutaj, w Khoi, jest to najbogatszy ze wszystkich mieszkańców i występuje, jak jaki pasza. Posiada bardzo cenne wielbłądy i pięć wspaniałych koni, z których dwa kupił niedawno. Te ostatnie nie są wcale ujeżdżone i nawet nie przywykły jeszcze do stajni.
— Powiadasz, że nie przywykły do stajni, z czego wnoszę, że trzyma je na dworzu?...
— Tak jest.

80