Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bezpieczeństwie, zła nowina tak go „z nóg ścięła“, że ledwie zdołał wykrztusić:
Allah muawin! — Niech nas Bóg ratuje! Bez koni w tej okolicy będziemy, jak ryby wyrzucone na suchy brzeg! Ze zmartwienia nie czuję nóg pod sobą i tylko się pocieszam, że ty nie tracisz jakoś na minie, effendi...
W przegrodzie naszej istotnie nie znalazłem koni. W tej chwili przyszły mi na myśl nasze karabiny, i jeszcze większa obawa napełniła mi serce. Postawiłem strzelby wieczorem w kącie i rzuciłem na nie koc. Teraz począłem ich gorączkowym ruchem szukać poomacku i — chwała Bogu, znalazłem, prawdziwy skarb, bez którego ruszyćbyśmy się tutaj nie mogli.
— Więc konie nasze przepadły? — pytał Halef trwożnie.
— Przepadły!
— A niech-że szatan upiecze złodziejów na węgiel, tak, żeby ich babki nie miały z nich ani jednego kęsa! Poczekaj, muszę się osobiście przekonać...
I począł wyciągniętemi rękami macać wśród przegrody. Nagle krzyknął:
— Allah! Nastąpiłem na kogoś... Sihdi, chodź tutaj, a prędko! Ktoś leży na ziemi bezwładnie... skrępowany... Zdaje mi się, że kobieta... Zakneblowane ma usta... Widocznie uczynili to złodzieje, bo zwykły śmiertelnik nie byłby względem seidy (dama) tak niegrzeczny... Wszak obyczaj tutejszy nie pozwala na takie barbarzyństwo...

71