Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nazwy, które leży w prowincji Azerbeidżan, na drodze karawanowej z Erzerum do Tebriz, i liczy przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców.
Dopomogłem Halefowi do wwindowania się na gruby konar topoli, i dopiero wówczas zleźliśmy powoli nadół. Tulumba była już daleko, i tłum mocno się przerzedził.
Znalazłszy się na ziemi, odczułem dopiero szturchańce na całem ciele, a i Halef obmacywał się, jęcząc napoły serjo, a napoły żartobliwie:
— Sihdi, jeżeli ogień tam przy pożarze tak mocno grzeje, jak te uderzenia i szturchańce, to trudno go będzie ugasić, tem bardziej że w beczce tulumby niema wcale wody.
— Skąd wiesz o tem?
— A no, bo jednemu ze strażników wypadł z ust cybuszek, a on go podjął i schował następnie do beczki razem z fajką. Gdyby tam była woda, toby przecież tego nie uczynił...
Ubawiło mię to naprawdę, bo czyż nie śmieszny jest strażak ogniowy, który wybiera się na miejsce pożaru z fajką w zębach? I cóżto za sikawka ogniowa, w której niema wody? Halef śmiał się również, ciągnąc dalej:
— Zapewne najstarszy z szejatinów (szatan) poddał wynalazcy myśl skonstruowania tulumby. Niech-że za to posiedzi na samym dnie piekła, gdzie z pewnością niema sikawek do gaszenia ognia! Och, — stękał z zabawną miną — ciało mam tak wymiętoszone, jak stara derka pod siodłem wielbląda... Szczęściem, Allah był tak mądry i dobrotli-

69