Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czuwałem, będąc pewnym, że drab żywi względem nas zbrodnicze zamiary.
— Dlaczegoś mi o tem nic nie powiedział, sihdi? Byłbym czuwał wraz z tobą.
— Widziałem, żeś był bardzo wyczerpany i senny. Mieliśmy wszak uciążliwą drogę.
— O, jakże dobre masz serce, effendi! Umiesz być surowym, stanowczym i dumnym, jak władca nad władcami z Istambul (Konstantynopol), a jednak jesteś dobry, przyjacielski i łagodny, jakby w twej piersi kobiece biło serce! Mam wszelako nadzieję, że dobroć ta nie znajdzie w twem sercu miejsca, gdy przyjdzie chwila ukarania tego mordercy?
— Nie nazywaj go mordercą, bo nim jeszcze nie został.
— Tak, zgóry przeczuwałem, co mi odpowiesz, i znowu poznaję w tobie chrześcijanina... Kto godzi na twe życie, ten jest w twojem pojęciu człowiekiem nieskazitelnym i, aby zasłużyć u ciebie na miano mordercy, musiałby co najmniej z dziesięć razy cię zastrzelić, a i wówczas jeszcze przebaczyłbyś mu, bo twój Ingil (Nowy Testament) nakazuje ci okazywać miłość nieprzyjaciołom. Patrz, łotr otworzył już oczy, i miałbym wielką chęć wypłacić mu za jego dobre chęci sto piastrów... nie w srebrze jednak, ani w złocie, lecz wykrojonych ze skóry hipopotama. Znając cię jednak dobrze, muszę się zgóry wyrzec tej przyjemności. Bo skoro, twojem zdaniem, nie wytoczył jeszcze krwi z ciebie, nic się zatem złego nie stało. Allah! Jacyż z was, chrze-

53