Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

partym oddechem, oczekując urzeczywistnienia moich domysłów. I oto nareszcie doczekałem się!...
Jak to już zauważyłem, słuch mój był do tego stopnia zaostrzony, że byłem w stanie rozróżnić i najlżejsze szmery; nawet kocie stąpania w ciemności nie mogły ujść mojej uwagi. Jakoż istotnie posłyszałem wkrótce, że Sali wstał cichutko ze swego posłania i na czworakach począł się czołgać w kierunku naszych legowisk.
Niepłonne więc były moje domysły, że Sali był Kurdem z plemienia Bebbej i że przybył za nami w celu dokonania zemsty krwi. Co za sława, co za cześć i honory spotkałyby go, gdyby oznajmił swoim ziomkom, że mnie i małego Halefa zgładził ze świata! Czyn podobny, w pojęciu tych ludzi, licował zupełnie z powołaniem duchownego.
Posłyszawszy szmer, usunąłem się z posłania ku lewej stronie, tak że złoczyńca, przyczołgawszy się do naszego przedziału, musiał przesunąć się tuż koło mnie. Słyszałem, jak trzeszczały mu w stawach ręce, co mię przekonywało, że nie z przywidzeniem, lecz z rzeczywistością mam do czynienia, — i przyszło mi na myśl, jak kruche jest życie ludzkie, zawisłe niekiedy od dosłyszenia lub niedosłyszenia drobnego szmeru wśród ciemności nocnych...
Gdy Sali wczołgał się do naszego przedziału, posunąłem się za nim na kolanach, opierając się na lewym łokciu; prawą ręką badałem przed sobą w przestrzeni. Jakoż po chwili natrafiłem na stopę Salego, a następnie uchwyciłem koniec jego haika.

50