Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że nie chciał do reszty stracić opinji w naszych oczach.
— Ależ mnie ani się śniło napadać na twego effendiego! — rzekł. — Może sobie pozostać chrześcijaninem; mnie nic do tego. Ja mam swoją religję i wierzę w proroka, którego Allah wyniósł nad wszystkie nieba.
— Ba, ale mówiłeś nam nietylko o religji; przypomnij sobie, żeś nam groził zemstą krwi...
— Ja? Nieprawda! Ja czczę effendiego i podziwiam go dla jego wielkich czynów, i z tych właśnie pobudek pozwoliłem sobie ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Trudno nie przyznać mi w tym wypadku dobrego serca...
— Możliwe... Lecz pamiętaj na przyszłość, że kto ma dobre serce, a złośliwy język, z tym niewarta się wdawać. Zaprosiłeś nas do wieczerzy, jesteśmy więc twoimi gośćmi; a z gośćmi przecież postępuje się inaczej...
— Słusznie mówisz! Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawienia wam jakiejkolwiek przykrości, i jeżeli powiedziałem niechcący ostre słowo, które was dotknąć mogło, to przepraszam za nie jak najserdeczniej. Jestem tak wyczerpany długą podróżą, że istotnie nie wiem czasem, co mówię. Przebaczcie mi!
Słowa te brzmiały tak szczerze, iż naprawdę można im było w zupełności zawierzyć. Mimo to nie dałem się wziąć na ich lep. Człowiek, który z fanatycznej gwałtownej ekstazy wpada odrazu w stan jagnięcej niemal łagodności i prosi w poko-

47