Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dość niebezpiecmej ani nam włos z głowy nie spadł.
Gdyśmy się następnie zwrócili ku Bebbejom, mieli oczy zamknięte i jakby im oddech zamarł w piersiach. Najwidoczniej straszna trwoga wprawiła ich w omdlenie. Oburzyło to mego Halefa, który się spodziewał, że zwrócą się natychmiast ku nam z podziękowaniami.
— A otwórzcież oczy, bohaterowie! Czyżby się wam zdawało, żeście już poszli tą samą drogą, co nieczyste duchy zabitych przez nas potworów? Przecież, gdyby tak było, uczulibyście przedtem ostrza naszych nożów!
— Kara Ben Nemzi!... — jęknął Akwil, otwierając nagle oczy.
— Taki On we własnej swojej osobie... Hadżi Emir Kara Ben Nemzi effendi — dodał Sali. — A tutaj, obok niego, dzielny Hadżi Halef Omar... Czy widzę was w istocie, czy też to tylko mara pośmiertna?...
Maszallah! Czyż można marzyć po śmierci? — śmiał się Halef. — Zapewniam, że widzicie nas na jawie, i wcale nie mamy ochoty być sennemi widziadłami.
— A więc istotnie wy to jesteście? W jakiż zatem sposób dostaliście się tutaj do Muzallah el Amwat?
— W taki właśnie sposób, jak się tego spodziewałeś. Przybyliśmy wślad za Kelurami, aby odebrać im konie nasze i uwolnić was z ich, rąk drapieżnych.

172