Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cić tego łotra razem z jego bandą! Najlepiej jednak byłoby, gdybym im zgotował taką śmierć, jaką oni obmyślili Bebbejom. No, ale mów, sihdi, jak się udała wycieczka? Czy widziałeś obóz? Czyś podsłuchał, co zamierzają? A nie dostrzegłeś gdzie czasem Riha?
— Bądź cierpliwy! Ni e mamy teraz czasu; dowiesz się zatem o wszystkiem później. Chodźmy! Przewiesiłem karabiny przez plecy i poszliśmy z Halefem wdół.
Należało teraz wyszukać sobie takie stanowisko, z którego możnaby obserwować Kelurów, gdy będą nieśli skazańców do kaplicy, — a ku temu nadawały się znakomicie krzaki koło wspomnianej poprzednio ścieżki. Zanim jednak doszliśmy do niej, natrafiliśmy na ogromne ślady niedźwiedzie. Czyżby to był stary samiec? Ślady istotnie zadziwiały swemi rozmiarami, a po bliższem ich rozpatrzeniu przekonałem się, że osobnik ów posiadał bardzo krótkie i tępe pazury, co kazało przypuszczać, że jest już w sędziwym wieku. W niewielkiej odległości zauważyłem mniejsze ślady, może zacnej małżonki starego mieszkańca skał. Niestety, nie mogłem im się przypatrzeć bliżej, bo właśnie miejsce to było odsłonięte i łatwo mogli nas z dołu zauważyć.
Wyszukaliśmy odpowiednią kryjówkę w krzakach i, usadowiwszy się w niej jeden obok drugiego, oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością wypadków.
Słońce dawno już było za górami, gdy zoba-

149