Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zi mają być uwolnieni od śmierci, którą im przeznaczyłem. Idźcie i popatrzcie, jak wygląda warjat, co w podobne brednie wierzy, a pozwalam wam uśmiać się przy tej sposobności!
Na tę łaskawą zachętę szeika rozległ się śmiech ogólny, a echo odbiło go o skały i mury kaplicy, jakgdyby istotnie chciało wywołać z niej zaklętego ducha.
Spojrzałem odruchowo w tamtą stronę, a pewna myśl, niestety niepodobna do wykonania i zbyt fantastyczna, zanurtowała w mej głowie.
Gdy śmiech ucichł, szeik ozwał się ponownie do jeńców, zajmując miejsce obok nich na ziemi:
— No, i cóż? Widzieliście ducha?... Niestety, zawiódł wasze nadzieje. Ale za to słyszeliście śmiech z waszej bezdennej głupoty, zaś jutro o tej porze taki sam śmiech obije się o wasze uszy na dnie piekła i huczeć w nich będzie bezustannie, na wieczność! Zwodniczą jest wasza nadzieja, a wiara, z którą się liczycie, fałszywą! Grzeszycie śmiertelnie wobec Allaha oraz proroka, zdając się na pomoc innego Boga, i tem większą będzie wasza kara na tamtym świecie, gdyż Allah całkiem się od was odwróci!
Na to ozwał się stary Akwil, który aż do tego czasu milczał uparcie:
— A niech-że się odwraca! Jeżeli on i prorok jego nie mają dla nas litości, to co nam po nich? Czyż zresztą grzechem jest lekceważyć sobie taką wiarę, która nie uznaje zmiłowania, oddając wyznawców swoich w ręce wroga na zemstę i na pastwę

144