Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dywaniu zbłądził kto w te strony. Nie wolno ci się też ruszać z miejsca, dopóki cię nie zawołam.
— Dobrze, ale kiedyż zatem mam się spodziewać twego powrotu?
— Nie wiem jeszcze; możliwe, że dopiero po upływie trzech-czterech godzin.
— Allah! Godziny te będą dla mnie wiecznością, a myśl o twem niebezpieczeństwie nie da mi ani chwili spokoju; gdyby zaś wypadło ci zabawić tam dłużej, będę w śmiertelnej o ciebie obawie i nie ręczę, czy dusza nie wyleci ze mnie z niecierpliwości. Nie mogę nawet pomyśleć o tem, aby cię spotkało nieszczęście w mojej nieobecności! Czy mógłbyś, sihdi, ponieść śmierć beze mnie?
— Śmierci nikt jeszcze nie pokonał, a więc i ja nie mógłbym jej przemóc. Gdyby mię jednak zabito, wówczas byłoby mi obojętne, czy ty byłbyś przy tem obecny, czy też nie.
— Ależ ja nie chcę umierać w inny sposób, jak tylko razem z tobą!...
— Nie pomogłoby mi nic a nic twoje towarzystwo w drodze na tamten świat, podczas gdy, zostawszy przy życiu, mógłbyś mię przynajmniej pomścić należycie.
— O, co do pomszczenia cię — to ja jeden tylko na świecie miałbym prawo! Bądź spokojny, sihdi! Zaczekam tutaj cierpliwie do twego powrotu. Gdybyś jednak nie przybył, wówczas biada Kelurom! W niedługim czasie ani jeden z nich nie zaliczałby się do ludzi, bo wszystkichbym powystrzelał i posłał do piekła, aby tam zostali djabłami. Ja ci

136