Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a który brzmiał ongi: ...„A kto wytrwa aż do śmierci, zbawion będzie!“
Ściany kaplicy zbudowane były z surowego, nieciosanego kamienia, a odrzwia stanowiły trzy wielkie monolity. Dwa duże otwory okienne, pozbawione już dziś kształtów wskutek nieustannego wietrzenia, patrzyły w dal, jak oczodoły Samsona. Sklepienie tworzyła olbrzymia płyta, ciężka i przygniatająca, jak owa klątwa kapłana-męczennika!
W najbliższem otoczeniu kaplicy nie było ani drzew, ani krzewów, i nawet zdawało się, że mech nie imał się tych świętych głazów. Dopiero powyżej, wśród rumowisk skalnych, sterczał tu i ówdzie krzak dzikiej róży, głogu lub kosodrzewiny, oplatającej skałę i przewijającej się przez załomy i szczeliny, niby sploty wężów, — dalej zaś wychylały się z pośród chwastów liljowe dzwonki, dzikie gwiaździste rumianki i inne kwiaty skalne, poza któremi piętrzył się pas tarniny.
Tam właśnie, wpośród tych zwałów i gruzów, znajdowało się według mego mniemania legowisko niedźwiedzicy.
Halef widać przypuszczał toż samo, gdyż w tej chwili rzekł do mnie:
— Sihdi, tam, wgórze, gdzie te wielkie labhata el higara (zwał kamieni) mieszka niezawodnie dubb el chulud. Jeżeli mamy przekonać go, iż mimo swej nazwy jest śmiertelny, musimy się tam dostać i przeciąć nić jego żywota, zanim jeszcze zdoła połknąć obu Bebbejów, tak smakowicie obsmarowanych miodem.

132