Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

by mię wzrok mylił? Miałżeby to być istotnie nasz gospodarz z Khoi? Coby tu robił sam jeden w tak odludnej okolicy?
W tej chwili oberżysta odwrócił się, wspiął na palcach i pociągnął za koniec powroza, przymocowanego do gałęzi... Do licha! Chciał się najwidoczniej powiesić!
Katera Chodeh! — Na miłość Boską! — krzyknąłem, biegnąc co tchu ku niemu. — Zaczekaj-no! Chcesz się życia pozbawić? Będziesz miał jeszcze dosyć na to czasu później!...
Wybałuszył na mnie zdziwione oczy i po chwili odrzekł, jakby ze snu zbudzony:
— Życia pozbawić?... Nie, tylko się powiesić!...
— No to przecież na jedno wychodzi! Lecz co cię skłoniło do popełnienia tak strasznej zbrodni?
— Co skłoniło? A tobie co do tego? Kim jesteś, że śmiesz mi przeszkadzać?!...
Mówiąc to, uczynił na mnie wrażenie całkiem nieprzytomnego.
— Znasz mnie przecież, przyjacielu, — odparłem łagodnie. — Nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi i mieszkam u ciebie w Khoi.
Słowa te obudziły go z osłupienia. Oczy jego nabrały wyrazu, ale głos, przytłumiony, brzmiał jeszcze jakby z pod ziemi:
— Muszę się powiesić, effendi, bo... bo.. nie odzyskam już moich pieniędzy!...
— Skąd masz tę pewność?
— Powiedział mi to Szir Samurek.

114