— Ciekawym dlaczego, skoro nic pana tam nie wzywa?
— To mię pędzi! — rzekłem, uderzając się po kieszeni, a wyciągnąwszy z niej skórzaną sakiewkę, potrząsałem mu nią przed nosem. — Czy mam panu powiedzieć, na jaką chorobę cierpi ten woreczek? To Sill, cajyflanma[1], czyli dolegliwość, którą tylko w kraju można wyleczyć. To znaczy, że pieniędzy starczy mi tylko na jazdę wielbłądem do Suezu, a potem na szybki powrót do domu.
Spodziewałem się oczywiście, że teraz mój rozmówca da pokój całej sprawie, lecz zawiodłem się, Turek bowiem rzekł natychmiast:
— O, panu nie może braknąć pieniędzy. Pójdź pan tylko do banku egipskiego w Muski, do Oppenheima i Ski na ul. Esbekieh, albo do Toda, albo do Rathbone i Ski w ogrodzie Rozetty, a otrzymasz pan tyle, ile zażądasz. Ja znam tych ludzi.
— Ba! Ale oni mnie nie znają!
— Dam panu kiaghat[2].
— Dziękuję, nie pożyczam. Nie jestem taki bogaty, jak pan i nie mogę jechać dalej, aniżeli mi na to osobista kasa moja pozwoli.
— Naprawdę pan nie chce?
— Nie.
— Szkoda, wielka szkoda! — rzekł poważnie, a twarz jego przybrała wyraz szczerego żalu. — Gdyby mi pan towarzyszył, wielkąby mi pan oddał przysługę. Ucieszyłem się, spotkawszy pana i postanowiłem zaraz poprosić go o towarzyszenie mi w podróży, gdybyś pan nic innego nie miał do roboty.
— Jakto? Mógłbym się panu na co przydać?
— Tak.
— A to na co?
— Allah! Pan jeszcze o to pytasz? Udaję się do Chartumu, ażeby zawieźć siostrę do jej niszanly’ego[3].