— A co pan będzie robił tymczasem?
— Stanę u wejścia.
— Panie, nie radzę się narażać! to ogromnie niebezpieczne!
— Bynajmniej. Czerwonoskórzy siedzą spokojnie, jak myszy w norze.
— Ba, ale gdyby który z nich wylazł?
— Iii! w takim razie przywitam go szczutkiem w nos, od którego padnie i uspokoi się na chwilę.
— A jeżeli wylazą wszyscy?
— Wszyscy odrazu wyjść tędy nie mogą, bo wejście jest zbyt wązkie i tylko zmieszczą się w niem dwie osoby naraz. W takim wypadku utrzymałbym je w szachu lufami swych rewolwerów.
— No, dobrze. Przybędziemy tu wnet.
— Nie potrzebujecie nawet zachowywać wielkich ostrożności, bo w pobliżu niema nikogo, więc sprawcie się szybko, aby być tu jak najprędzej. Czekam.
Odszedł, a ja usiadłem tuż u wejścia z silnem postanowieniem nie wypuścić z podziemia nikogo, gdyby się kto chciał z niego wydostać. W głębi słychać było pomieszane głosy, zlewające się w jeden gwar, tak, że nic z tego nie można było zrozumieć. Zresztą nie znałem narzecza tego szczepu, więc nawet nie usiłowałem podsłuchiwać rozmów i zwracałem jedynie uwagę, czy od wejścia nie dolecą mię jakie szmery. Jakoż w niespełna dziesięć minut posłyszałem staczające się tam kamyki: ktoś począł wdrapywać się do góry. Ponieważ miejsce to było oświetlone od płonącego wewnątrz ogniska, więc postać wychodzącego mogłem widzieć dokładnie. Był nim Gomez. Jednym rzutem oka stwierdziłem, że miał przy sobie tylko nóż. Zaczaiłem się pod murem, i gdy Gomez, wydrapawszy się na wierzch, począł nadsłuchiwać, a następnie zamierzał wrócić do wnętrza, szepnąłem:
— Gomez!
— Kto to? — zapytał.
— Sendador.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/57
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 41 —