Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   17   —

Całe lasy wysokich kaktusów i innych gatunków flory podzwrotnikowej, poplątanych ze sobą mnóstwem pnących roślin, przedstawiały niezwykle interesujący i rzadko spotykany widok. Tysiące zaś skrzydlatych mieszkańców tych dzikich gąszczów napełniały powietrze nieustannym rozgwarem.
I tej doby również późna noc dopiero zmusiła nas do wypoczynku. Zato nazajutrz rano odpoczywaliśmy dłużej, bo konie były bardzo pomęczone.
A byliśmy już w samym środku słynnej pustyni Gran Chaco.
Dotychczas nie zauważyłem nic, coby usprawiedliwiało ujemną opinię o tych bezludnych okolicach. Jedynie dawała się nam we znaki zmiana temperatury, — dni bowiem były bardzo gorące, a natomiast nocami dokuczał nam dotkliwy chłód, jakby nawiewany z rozległych równin stepowych.
Prócz ptactwa błotnego i świnek wodnych, zdarzało się nam widzieć wśród słonych bezrybnych bagien całe stada krokodylów. Wypatrywaliśmy na stepie jaguara, jednak napróżno.
Osiem dni byliśmy już w drodze, podążając ciągle w kierunku zachodnim. Gomarra utrzymywał, że pośpiech nasz spowodował skrócenie czasu podróży o całe dwie doby i że wnet dotrzemy do opuszczonej kolonii.
Jechałem na samym przodzie, a obok mnie przewodnik i brat Hilario, i rozglądaliśmy się wśród stepu, czy nie spostrzeżemy Gomeza, szukaliśmy tropów jego lub też karawany białych, jednak napróżno, pomimo, że wśród rozległej preryi, pokrytej bujną trawą, sięgającą koniom po tułów, można było łatwo zauważyć ślady ich przejścia. Nie zrażało nas to jednak i wciąż dawaliśmy baczenie na wszystko, co mogło świadczyć o ich przejeździe tędy. Jakoż istotnie, przebywszy jeszcze spory szmat drogi, spostrzegliśmy dwa tropy.
— Może to Gomez przejeżdżał tędy ze swą matką? — zagadnął Hilario.