Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   121   —

— Musi on jednak być gdzieś, skoro ludzie tędy przechodzą. Trzeba tylko dobrze się rozejrzeć.
Przeszedłem po konarze, trzymając się jedną ręką liny, a zbliżywszy się do skały, stwierdziłem, że jest ona tak samo pokryta roślinnością, jak u dołu. Tylko w jednem miejscu uwagę moją zwróciła więź roślin, która sama przez się stanowczo poplątać się tak nie mogła. Szarpnąłem za ten płot, i zdawało mi się, że gdzieś w głębi zajęczał dzwonek, a w parę sekund otwarły się ukryte w zieleni na zewnątrz drzwi, jakby podwoje tajemniczego Sezamu, i ukazał się w nich indyanin. Drzwi te od wnętrza były zbite z desek, z zewnątrz zaś tak oplecione roślinami, że niepodobna ich było rozróżnić wśród ściany bloku.
Indyanin ubrany był zaledwie w płótniane spodnie i takąż kamizelkę; broni żadnej nie miał przy sobie.
Zobaczywszy nas, stanął wystraszony, z otwartemi szeroko ustami i wytrzeszczonemi oczyma. Widoczne zdziwienie obok przestrachu malowało się w jego twarzy.
Rozumie się, że zdziwienie i przestrach Indyanina były najzupełniej usprawiedliwione, bo nagłe ukazanie się dwóch obcych ludzi, i to w dodatku białych, w miejscu, tak starannie ukrytem i strzeżonem, musiało być dla niego niezwykłą niespodzianką.
Pena, chcąc odrazu złagodzić jego przestrach, odezwał się doń w kilku niezrozumiałych dla mnie słowach, ale nie otrzymał na nie żadnej odpowiedzi. Indyanin stał w milczeniu, jak skamieniały, wobec czego odsunąłem go na bok i wszedłem do wnętrza, a za mną podążył Pena.
W chwili jednak, gdyśmy się znaleźli wewnątrz tajemniczego przybytku, Indyanin odzyskał mowę i począł krzyczeć, a głos jego rozchodził się po długim podziemnym korytarzu, w którym się znaleźliśmy, tak doniośle, że miałem ochotę albo zatkać sobie uszy, albo jemu gardło.
— Chodźmy prędzej — naglił Pena, — bo nie