Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do rozpięcia żagli podczas, gdy ja się wyprawię na ląd. Reszta jakoś się załatwi. —
Nieco po dziesiątej, gdy już w przystani i mieście zapanowała najgłębsza cisza, łódź odbiła od statku. Nie słychać było uderzeń wioseł, ponieważ je obwiązano. Kapitan Wagner sam kierował sterem; łódź prowadził nie prosto ku miastu, lecz zataczając łuk. Dotarli do brzegu dopiero w jakie pół godziny; było ciemno i samotnie.
Nie zamieniono ani słowa. Jeden z marynarzy pozostał w łodzi, reszta wraz z kapitanem wysiadła i ruszyła ku murom miasta, do których dotarła w przeciągu kwadransa.
Zaczęli teraz iść wzdłuż murów, aż do wydrążonego, zapadłego miejsca. Wdrapali się tutaj ostrożnie do wnętrza miasta. Jakiś czas nasłuchiwali; nic, nawet najmniejszego szmeru. Zanim poczęli skradać się dalej, zdjęli buty. Zachowując najgłębszą ciszę, dotarli do domu gubernatora. Teraz musieli być bardzo ostrożni, sułtan zapowiedział bowiem, że spać nie będzie. Jeżeli czuwał jeszcze, nie spała również jego służba. Obeszli cały budynek i doszli do muru wielkiego podwórza. Tutaj silnie oparł stopy na ziemi jeden z marynarzy; towarzysze wdrapali mu się przez plecy, poczem wyciągnęli go za sobą.
Dotychczas wszystko poszło dobrze. Przy zeskakiwaniu jednak jeden z marynarzy uderzył rydlem o mur; rozległ się donośny dźwięk.
— Prędko, padnijcie jeden za drugim na ziemię, — szepnął kapitan.
Zaledwie rozkaz ten wykonali, rozległy się kroki.

120