Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowieka! I jak rychło, jak szczodrze nieraz się opłaca jedno przyjazne słowo! Mogłem się o tem wkrótce przekonać.
Teraz przyszedł po nas Winnetou. Odkrył rodzaj cysterny, w której skupiała się woda ze skąpych całorocznych opadów. Zaprowadziliśmy tam konie i zaczęli czerpać wodę naczyniami glinianemi, zawieszonemi na sznurze. Lecz oto przybiegli z krzykiem Indjanie, aby nam przeszkodzić. Winnetou, Emery i Vogel sięgnęli po broń. Pueblosi cofnęli się, bo wiedzieli, że, mimo liczebnej przewagi, nie poradzą sobie z naszemi strzelbami. Ich własna broń była pożałowania godna.
Nie ulegało wątpliwości, że ci biedni ludzie mają wszelkie prawa do swojej wody. Uważałem, że nie można jej odbierać przemocą. Musieli przynajmniej coś zato dostać. Prosiłem przyjaciół, aby spuścili z wrogiego tonu i rozdałem Indjanom kilka srebrnych monet, jako zapłatę za wodę. Natychmiast zmienili stosunek do nas i pozwolili nam dowoli czerpać.
Ponieważ zbliżał się wieczór, więc musieliśmy poszukać miejsca na nocleg. Wroga postawa Indjan nie pozwalała przenocować w pueblo, lub nawet wpobliżu. Wprawdzie nie sądziliśmy, aby mogli dopuścić się jawnej napastliwości, ale w każdym razie gotowi byli czynić nam wstręty. Odjechaliśmy na znaczną odległość i ułożyli się w szczerem polu. Rozumie się, że czuwaliśmy na zmianę.
Nie minęły jeszcze dwie godziny od zmierzchu, gdy zdaleka wyłoniła się jakaś postać, zaczęła zbliżać