Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przypominam sobie nawet, że zlękli się, usłyszawszy za sobą kroki, i szybko się odwrócili!
— Na dworze jest tak jasno, że widać wszystko wyraźnie. Czy zauważył pan, jak byli uzbrojeni?
— Nie przyglądałem się, czy mają noże, pistolety, albo rewolwery. Śpieszyłem do domu, ale to jedno dostrzegłem, że trzymają strzelby.
— Nikt bez powodu nie włóczy się po mieście ze strzelbą. Na koncert przecież nie zabrali ze sobą broni. A zatem, jeśli zaopatrzyli się w nią po koncercie, to widocznie uważali, że im się przyda. A zwłaszcza że czyhali wpobliżu waszego mieszkania — to niewątpliwie godzą na moje życie.
Marta chwyciła mnie za rękę, prosząc:
— Na miłość Boską, niech pan nie idzie! Musi pan tu zostać!
— Nie mogę. Winnetou i Emery czekają na mnie.
— Niech czekają do jutra!
— Do jutra może się zdarzyć coś, co będzie wymagało mojej obecności. W każdym razie wypatrują mnie z niecierpliwością. Muszę iść, stanowczo muszę.
— A ja pana nie puszczę! — zawołała, chwytając mnie za drugą rękę. — Chcą pana zastrzelić. Niech się pan zastanowi, co to znaczy!
— To znaczy, że już niejeden chciał mnie zastrzelić i strzelał, a jednak stoję przed panią żywy i zdrów.