Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za jedną!
— Tak, to jeszcze uchodzi! Bywają Rüdesheimery, które na miejscu więcej kosztują. Można jeszcze przeboleć stratę trzydziestu dolarów. A więc skosztujmy!
Napełnił trzy szklanki. Trąciliśmy się i podnieśli szklanki do ust. Voglowie już po pierwszym hauście zrobili miny niezbyt radosne. Ja wcale nie piłem, gdyż zapach mi wystarczył. Była to zbutwiała polewka z octu i rodzynków.
— Niech się pan tem nie przejmuje — rzekłem. — Nie przyszedłem do was, aby się upić. Odsuń pan tę lurę i siadaj! Pomówimy o czemś ważniejszem.
— Tak, o pańskich czynach w Egipcie! — rzekł, oglądając mnie z zaciekawieniem. — Zadanie jest ponad siły. Jestem przekonany, że nic pan nie wskórał. Nawet najmądrzejszy człowiek na świecie nie potrafiłby odnaleźć poszukiwanego przy tak nielicznych i mglistych poszlakach.
— Hm! We mgle nieraz wpadają na siebie ludzie, którzyby się podczas pogody nigdy nie spotkali!
— Jak — co?! Co pan powiedział? To ma znaczyć, że pańska podróż nie była jednak daremna?
— To ma znaczyć, że zmuszę pańską siostrę do czegoś, co, jak się zdaje, jest jej nader niemiłe.
— Mianowicie?