Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była zdumiona, gdy zobaczyła lokatorkę w towarzystwie obcego mężczyzny. Ale, nic nie mówiąc, oświetliła wąskie schody, prowadzące na piętro, gdzie w trzech pokojach mieszkali Voglowie. Domy z takiemi piętrami są nader rzadkie w Albuquerque. Gospodyni, zapaliwszy lampy, wyszła, uprzednio jednak upewniła się, że brat Marty wkrótce przyjdzie.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie. Trzeba było mówić, zacząłem więc:
— Wie pani naturalnie, że Franciszek odwiedził mnie w Europie i poinformował o waszej sytuacji?
— Tak. To ja dodałam mu odwagi, aby się zwrócił do pana.
— Aż odwagi?
— Rozumie się. Mniemał, że się pan nie zechce nami zająć po tem wszystkiem, co zaszło.
— W takim razie, niestety, nie myśli o mnie tak, jakbym sobie tego życzył. A zresztą, to Winnetou skierował was do mnie.
— Tak. Bóg nam zesłał tego złotego człowieka. Wydźwignął nas z nędzy i tylko dzięki jego poparciu mogliśmy rozpocząć tournée koncertowe.
— Jak się wam opłaca?
— Wyśmienicie! Pierwszy nasz występ spotyka się zwykle z rezerwą, potem publiczność domaga się parokrotnego powtórzenia koncertu.
— A teraz dokąd jedziecie?
— Do Santa Fé i dalej na Wschód.